Trylogia Czerwcowa. Część 1. Stańczyk. Musical





Uwaga!
Analiza dzieła jest czysto subiektywna.
Nasze odczucia mogą nie pokrywać się z wrażeniami innych widzów.



W końcu nastąpił ten moment, bo nastąpić musiał.
W ciągu wielu lat trafiałyśmy na cudowne widowiska. Tym samym nabrałyśmy pewności, że scena musicalowa w Polsce ma się świetnie, a spektakle prezentują bardzo wyrównany poziom i rzadko kiedy trafiają się słabe punkty programu.
Niestety, dzień 18 czerwca dobitnie zweryfikował nasz zbyt optymistyczny pogląd.



"Stańczyk. Musical"
Reżyseria: Ewelina Marciniak
Premiera: 13 czerwca 2018 roku, w Teatrze Rozrywki



Akt I 
Dobre złego początki.

Na wstępie tej części przyznamy się do czegoś... - "Stańczyk" od około miesiąca wzbudzał w nas mały niepokój.
Trochę to dziwne, ponieważ na tę premierę czekałyśmy z ogromną niecierpliwością, jednak gdzieś tam, w środku, kołatała się mała wątpliwość czy historia Zygmunta Starego, Bony Sforzy i Zygmunta II Augusta to aby dobry temat na musical.
Jasne - w USA króluje "Hamilton", w Warszawie "Bem!" i "Piloci", więc w zasadzie czemu by nie spróbować z Jagiellonami?
Tym bardziej, że na scenie, ku naszej nieokrzesanej radości, mieli wystąpić nasi ulubieńcy - Artur Święs, Hubert Waljewski i Alona Szostak. Na samą myśl o tej doborowej obsadzie robiło nam się ciepło w serduszkach, co skutecznie łagodziło stres.

Do czasu.

Zupełnie niespodziewanie atak paniki dopadł nas ponownie, już w teatrze, kiedy to okazało się, że spektakl będzie trwał 3 i pół godziny, o czym dowiedziałyśmy się podpytując obsługę na 2 minuty przed trzecim dzwonkiem.
Z wielkimi jak pięć złotych oczami zasiadłyśmy w szóstym rzędzie widowni, na samym środeczku i niepewnie spoglądałyśmy na aktorów, którzy ustawili się wcześniej na scenie.

Widowisko zaczęło się z przytupem.


Zaczniemy od warstwy wizualnej, która w sztuce grała pierwsze skrzypce.

Pozornie uboga scenografia Piotra Choromańskiego bardzo zmyślnie wypełniała przestrzeń. Obrotowe (na wszystkie strony) platformy utrzymywały aktorów w ciągłym ruchu.
Ogromny wielościan podwieszony ponad sceną rozpraszał światło w tak wyjątkowy sposób, że wszystko spowite było aurą tajemniczości i dostojności.

Połowa podobnego wielościanu zajmowała lewą część obszaru gry. Artyści bez problemu mogli dostać się do jego wnętrza i tam odgrywać część scen. Co ciekawe, ściany bryły skonstruowane z luster zwielokrotniały ruch aktora oraz nadawały gestom i słowom dodatkowych znaczeń.

Do tego wszystkiego dodano szczyptę dymu oraz łyżeczkę światłocieni.

Ciekawy element stanowiły także reflektory. Scenograf skupił się jednak nie tylko na świetle, ale na samych urządzeniach, które tworzyły monumentalne tło sceny.

Zastosowanie nowoczesnej oprawy do opisanych wydarzeń historycznych było ryzykowne, ale możemy z pewnością stwierdzić, że eksperyment się powiódł.


Podobny efekt zespolenia dwóch skrajnych i pozornie niepasujących do siebie puzzli wykorzystano w warstwie muzycznej (Maja Kleszcz, Wojcicech Krzak, Wojciech Urbański).
Połączenie muzyki dawnej z dźwiękami muzyki współczesnej splatało się ze sobą, o dziwo!, bardzo dobrze. Ramionka same delikatnie podrygiwały w rytm melodii.
Co ciekawe, orkiestrę ustawiono nie, jak zwykle, w górnym orkiestronie, ale w prawej części sceny, dzięki czemu przyciągała ona uwagę, nie tylko z powodu walorów muzycznych, ale i estetycznych - muzycy bowiem przyodziani byli w sutanny i alby.


Tutaj płynnie przechodzimy do kostiumów Natalii Mleczak, które stanowiły zupełnie osobny element artystyczny i z jednej strony wyróżniały się na tle nowoczesnej scenografii, a z drugiej strony doskonale się w nią wpisywały. Włoska stylówa Bony, złota marynarka i trampki Zygmunta Starego, wzorzysty strój z gorsetem Zygmunta II Augusta oraz krwisto czerwony dres Stańczyka i kapelusz z czaszką to tylko niektóre z bardzo ciekawych projektów.

Teraz pozostaje nam do gotowej koncepcji sceny wstawić aktorów.


Alona Szostak - Bona Sforza - głosem i prezencją stworzyła niezwykle skomplikowaną postać. Wykreowała silną, władczą kobietę, trzymającą ster okrętu o nazwie Polska. Akcentowała, że to właśnie Bona reprezentowała naród i starała się go ulepszać wprowadzając zachodnie wzorce (nie tylko warzywa).

Artur Święs - Zygmunt Stary - jak zawsze umiejętnie balansował pomiędzy elementami komediowymi i dramatycznymi. Jego bohater był delikatnie mówiąc nieudolny i zamiast zajmować się sprawami kraju, obmyślał aranżację komnat królewskich.

Hubert Waljewski - Zygmunt II August - skradł całe szoł. Widzowie mieli okazję zobaczyć prawdziwe przeobrażenie aktora i totalne wsiąknięcie w rolę.
Dzięki gestom i mimice zbudował najbardziej wyrazistą postać spektaklu, wobec której widz nie pozostawał obojętny i albo ją kochał, albo nienawidził.

Na szczególną uwagę zasługuje Grzegorz Dowgiałło czyli Stańczyk. Co za głos! Co za emocje wypływające z każdej nuty! Można go słuchać, słuchać i słuchać!



Przerwa

Z widowni wyszłyśmy pełne nadzieji i wrażeń, którymi natychmiast musiałyśmy się podzielić. Dyskusja była dynamiczna. Akt I nas poruszył, zaciekawił i miałyśmy ochotę na więcej.
Niepokój o spektakl powoli mijał...



Akt II 
"Teatr wspłóczesny"(niestety) wkrada się do musicalu.

Wkrótce lęk całkowicie minął... w zasadzie minęły wszystkie emocje. 
Nie odczuwałyśmy nic oprócz chęci zobaczenia opadającej kurtyny. 
Czas stanął w miejscu. Po raz pierwszy w teatrze zdarzyło nam się spojrzeć na zegarek. Dwa razy.
Brutalne, wiemy, ale tak właśnie oddziałała na nas część druga spektaklu.

Piosenki zostały całkowicie zepchnięte ze sceny na rzecz kwestii mówionych i tu zaczął się problem. 
A tym problemem był tekst, a właściwie bełkot.

Nie byłyśmy w stanie skupić się na tym, co mówią aktorzy, było tego zwyczajnie za dużo i traktowało wszystkim i o niczym.

Na siłę próbowano poruszyć temat współczesnej Polski, Żydow, emigrantów.
Nawiązywano do spektaklu "Klątwa" i serialu "Ojciec Mateusz".
Omawiano stan dzisiejszego teatru.
Przeklinano na potęgę, ale chyba tylko po to, by obudzić pograżoną w letargu publiczność.
Pojawiły się także przedłuuuuuuuuuugie sceny seksu, cel pewnie ten sam...
Żeby nie było - absolutnie nie jesteśmy przeciwne tego typu zabiegom! Muszą być one jednak podane taktownie, w sposób przemyślany i przede wszystkim UZASADNIONY.
W tym przypadku nie znalazłyśmy ani taktu, ani pomyślunku, ani uzasadniena.

Szokowanie w teatrze już nie szokuje, jest wręcz nudne, sorry teatrze współczesny...

Z powolnej minuty na powolną minutę utwierdzałyśmy się w przekonaniu, że wszystko, co chciano przekazać w tej sztuce, bez jakiegoś ustalonego wcześniej porządku wrzucono do jednego wora, niedbale wymieszano, a następnie wyciągano pojedyncze słowa i slogany, które nie wnosiły nic ciekawego i tylko niepotrzebnie wydłużały spektakl.
Rzeczy istotne uleciały w eter, a żarty udawały, że są zabawne.



Finałowa piosenka tylko dopełniła chaosu...



Wykwintne aktorstwo, bajeczna scenografia, ciekawe kostiumy i świetna muzyka nie zdziałały nic, bo spektakl pozbawiony był spójnej fabuły.




Podsumowanie

Gdyby wszystko oparło się o Akt I i na tym akcie skończyło - byłybyśmy pod wrażeniem, ale niestety nastąpił Akt II.

Zdajemy sobie sprawę z tego, że "Stańczyk. Musical" jest spektaklem eksperymentalnym, specyficznym. Do części widzów tego typu teatr dotrze, do innych nie.
Dlatego proszę nie sugerować się naszą subiektywną opinią - najlepiej pójść, zobaczyć i ocenić.



Koniec części pierwszej.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Musicalowe Małe Cuda. Słowo o Czarownicach z Eastwick.

5 krótkich pytań o... "Czarownice z Eastwick"

Szlakiem poszlak - sprawa Bulwaru Zachodzącego Słońca