Szlakiem poszlak - sprawa Bulwaru Zachodzącego Słońca


Tak, to Katowice - Bogucice, Górny Śląsk, Polska.
Około godziny 10:00 wieczorem.
Blask księżyca oświetla mały pokój.
Przy drewnianym biurku, ustawionym niedaleko okna siedzi lekko przygarbiona postać - to ja.
Pogrążona w myślach, wertuję akta starej, zeszłotygodniowej sprawy.
W ich skład wchodzą dwie bardzo istotne rzeczy: nieco wymiętoszony bilet oraz broszura formatu A4  w, o dziwo, całkiem niezłym stanie.
Na jej okladce jarzy się czerwono-żółty napis:

"Bulwar Zachodzącego Słońca".

Te dwa (z pozoru) mało znaczące elementy mącą moje myśli.
Kiedy wracam pamięcią do dnia - 18 maja wszystko wydaje się być w nim niezwykłe: tajemnicze zaginięcia, złote papierki spadające z sufitu czy w końcu cena programu z musicalu w cenie 20, a nie, jak zwykle, 10 złotych.

Aby jednak przejść do tych nadwyczajnych wydarzeń, musimy się najpierw cofnąć o parę lat, a dokładnie do roku 2006.

Krysia i ja, jako studentki pierwszego roku Kulturoznawstwa, nie zdawałyśmy sobie sprawy z tego, że kiedyś, po zakończeniu studiów, jak bumerang, wróci do nas klasyka filmowa.
Pamiętamy bardzo dobrze, jak na zajęciach, profesorowie do znudzenia prezentowali pierwszą scenę czarno-białego filmu z 1950 roku, w reżyserii Billy'ego Wildera, której narratorem najprościej rzecz ujmując był - trup. 
Tylko za sprawą co chwila powtarzanej mantry - że to film wyjątkowy i że wprowadza coś nowego - zapamiętalyśmy jego tytuł: "Bulwar Zachodzącego Słońca". 
Obawiając się jednak tego, że film moze okazać się tak fascynujący jak "Sokół Maltański" czy "Obywatel Kane" odpuściłyśmy go w przedbiegach.

12 lat później dowiedziałyśmy się, że w Teatrze Rozrywki historia z nieboszczykiem wystawiana jest jako musical, więc z czystej ciekawości zaczęłyśmy drążyć temat.
Krysia zamówiła film na DVD, ja natomiast CD ze ścieżką dźwiękową Andrew Lloyd Webbera.
Fascynacja spektaklem narastała w nas wraz z każdym kolejnym odkrywanym fragmentem całości.
W końcu wszystkie elementy układanki połączyły się w napis: MUSISZ ZOBACZYĆ.

Kiedy tylko "Bulwar" pojawił się w repertuarze na maj, zarezerwowałyśmy wejściówki (na balkonie) na trzy terminy - tak na wszelki wypadek, by perfekcyjnie wstrzelić się chociaż w jeden z nich.

Tuż po odebraniu naszej rezerwacji na moją prywatną pocztę mailową przyszedł newsletter z Rozrywki mówiący o tym, że osoby, które otrzymały tę wiadomość mają niesamowite szczęście i mogą zakupić bilet na "Bulwar" na dowolne miejsce na widowni w bardzo korzystnej cenie.

"Akurat teraz" - pomyślałam - "Cóż za niezwykłe wyczucie czasu."
Napisałam do Krystyny SMS, by uzgodnić wspólny plan działania.
Obie doszłyśmy do wniosku, że bilety trzeba wymienić.

Od tego momentu sprawy zaczęły przybierać z goła nieoczekiwany obrót...

Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem dostałam od Krysi telefon z wyrzutem dlaczego pozowoliłam jej zabrać wejściówkę do domu.
Początkowo nie zrozumialam o co chodzi.
Odpowiedź czaiła się w bardzo znaczących słowach "zgubiłam bilet".

Pojawił się potok pytań: Co teraz? Zamieniać miejsca? Nie zamieniać?
Niestety mój czysty egoizm wziął górę nad rozsądkiem.
Nazajutrz udałam się do Chorzowa i wymieniłam balkon na rząd V.



Nadszedł dzień spektaklu.
Bilet pozostał zaginiony.
Wieczór.
Mokra od deszczu ulica odbijała światło mrugających chorzowskich latarni. Czarny samochód, marki Suzuki podjechał pod teatr w poszukiwaniu miejsca parkingowego.
Rozbryzgując liczne kałuże zaczął oddalać się od wejścia głównego.
Dwie przecznice dalej zatrzymał się z lekkim piskiem opon i zajął jedyny pusty, przychodnikowy skrawek.
Mój, być może, przyszły mąż i ja drogę do Rozrywki musieliśmy przebyć piechotą.

Zasiadłszy na widowni dostrzeglismy wspaniałe horyzontalne i wertykalne linie tworzące układ sceny.

.................................................................

Cztery godziny później byliśmy w domu.
Otumanieni tym, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy musieliśmy, MUSIELIŚMY dojść do tego, dlaczego "Bulwar Zachodzącego Słońca" nie pozostawia widza obojętnym.



Pierwsza poszlaka - waga i powaga.

Zwykle musicale kojarzą się nam - laikom - z tematyką lekką, zabawną, podnoszącą na duchu,  natomiast historia, z którą widz styka się oglądając "Bulwar" to zdecydowanie cięższy kaliber.
W bardzo dużym skrócie prezentuje się ona tak:

Norma Desmond, poddziwaczała starsza pani, aktorka, nieumiejca pogodzić się z tym, że gwiazda jej kariery filmowej zgasła już dawno temu, mieszka w ogromnej posiadłości, razem ze swoim służącym - Maxem.
Pewnego dnia, zupełnym przypadkiem, pod jej domem pojawia się młody scenarzysta Joe Gillis. Wraz z jego przybyciem, jej nadzieje na powrót do przemysłu filmowego ożywają.

Opowieść o Normie Desmond nie jest jednak tak prosta.
Pojawia się w niej więcej wątków i zaskakujących elementów, które zmuszają widza do przemyśleń i to niełatwych: o życiu, o wartościach, o przemijaniu, o szaleństwie, o moralności, o miłości, o samotności, o poświęceniu, o marzeniach itd.
Rodzi się także wiele pytań, na które musical nie odpowiada wprost - czy główna bohaterka jest postacią negatywną czy nie do końca, czy Joe Gillis jest skrzywiony moralnie, czy nie do końca?



Poszlaka druga - wizja świata przedstawionego.

Luigi Scoglio i jego scenografia wprowadzili widza w świat zepsutego, żądnego pieniędzy i sławy Hollywood. Ogromne plany filmowe, trzypłatowa makieta jednego z pawilonów wytwórni Paramount i wreszcie wspaniała rezydencja ze schodami symetrycznie rozchodzącymi się na prawo i na lewo oraz z pokojami zaaranżowanymi po bokach sceny tworzyły niesamowity klimat spektaklu.
Co ciekawe, dzięki zastosowaniu ramy z przezroczystym płótnem widzowie mogli oglądać dwie sceny dziejące się jednocześnie.
Wykorzystano także ekran, na którym wyświetlano między innymi basen (rzut z góry) czy dawne fotografie upadłej gwiazdy. Tym samym stał się on niejako kolejną powierzchnią gry aktorskiej.
Warto wspomnieć, że za tę właśnie scenografię Luigi Scoglio otrzymał Złotą Maskę.


(Na początku tekstu pisałam o złotym papierku spadającym z sufitu. Było to sylwestrowe confetti, które udało mi się złapać w locie!)



Poszlaka trzecia - emocje i kostiumy łączą się.

Kostiumy Magdaleny Dąbrowskiej podkreślają charaktery głównych bohaterów, a także zmieniają ich wenętrznie. Wystarczy przyjrzeć się scenie, w której Norma Desmond zwołała najlepszych krawców, by ci uszyli Gillisowi nowy, kosztowny frak. Joe początkowo przeciwny pomysłowi, zmienił pogląd, gdy tylko został przyobleczony w gotowy strój. Od razu poczuł się bardziej pewny siebie i dumny z posiadania czegoś, na co nigdy nie było go stać.
Stroje Normy natomiast, w pełni podkreślały jej ekstrawagancję, uwielbienie luksusu i snobizm. 
Pojawił się jednak się kostium bardzo mocno oddziałujący na emocje i przyznam, że po raz pierwszy spotkałam się z takim ewenementem. 
W ciągu 3/4 spektaklu wyrobiłam sobie pewną opinię na temat bohaterki i było mi z tym dobrze, kiedy jednak w scenie mającej miejsce w gabinecie chirurgii plastycznej wjechała na wózku inwalidzkim, w białym kombinezonie podkreślającym wszystkie makamenty jej urody, zrobiło mi jej zwyczajnie żal i musiałam totalnie przewartościować swoje zdanie.



Poszlaka czwarta - geniusz.

W świetle reflektorów pojawiła sie artystka, której geniusz przyćmił wszystko inne.
Jej głos budził podziw i wzruszenie.
Maria Meyer.
W jej kreacji Normy Desmond pasowało wszystko - głos, gest, mimika.
Razem z bohaterką przeżywaliśmy każdą jedną emocję, każde szaleństwo.
Między sceną i widownią powstała więź, która trzymała nas mocno za oczy, uszy i umysły.
Dosłownie nie dało się przerwać tej wiązki i idę o zakład, że nawet nikt nie próbował.
Stworzyć postać tak skomplikowaną i chwiejną emocjonalnie, a do tego zrobić to z taką lekkością to nie lada wyzwanie i chyba nikt oprócz Marii Meyer (i Glenn Close) nie podołałby temu zadaniu.


Artur Święs jako Joe Gillis, czyli niespełniony scenarzysta, obiecujący Normie powrót na wielki ekran w zamian za drobne luksusy.
Artura Święsa kochamy miłością artystyczną ogromnie. W każdym spektaklu przemyca on szczyptę humoru, dzieki czemu widz nie eksploduje z nadmiaru smutku, wzruszenia czy gniewu, ale zostaje rozbrojony chociażby drobnym zabawnym tekstem czy ruchem.
Kochamy także jego bardzo charakterystyczny głos oraz to, że gra jakby wcale nie grał.


Dariusz Niebudek w roli Maxa. Von Mayerling to bardzo insteresująca postać. Można nawet rzec - zaskakująca. Niby zwykły, stary lokaj, ale jest w nim coś więcej. Drzemie w nim tajemnica, o której nikt nie wie (chyba, że ktoś widział film).
Dariusz Niebudek tak zręcznie poprowadził postać, by nikt niczego się nie spodziewał, ale kiedy owa tajemnica wyszła na jaw stłumiony krzyk dał się słyszeć z mroków widowni.


Wioletta Białk, sceniczna Betty - początkująca scenarzystka, zagubiona w uczuciach, dzieląca swoją miłość pomiędzy dwóch panów - swojego narzeczonego i Joe Gillisa.
Wioletta Białk swoim głosem i celną grą aktorską stworzyła z jednej strony bardzo silną, a z drugiej strony delikatą postać, która z miejsca zyskała sympatię widzów.



Poszlaka piąta - krok i rytm.

Mój, być może, przyszły mąż nie wybaczyłby mi gdybym nie wspomniała o choreografii Ingi Pilchowskiej.
Sceny zbiorowe były niesamowicie energetyczne i widowiskowe!
Cały zespół wytańczył kawał dobrej roboty!



Poszlaka szósta - dźwięki muzyki.

Muzyka Andrew Lloyd Wbbera, której do tej pory słuchaliśmy w głośnikach mini wieży, w teatrze rozbrzmiała z całą swoją potęgą i przyznaję wzruszałam się częściej niż bym się tego spodziewała (zwłaszcza przy kompozycjach "With One Look" i "As If We Never Say Goodbye").
Gdzieś pomiędzy taktami, można rzec bardziej duchowo, dało się także słyszeć filmową (oskarową!) muzykę Franza Waxmana. Wszak musical oglądaliśmy w mieście, w którym się urodził.



Wszystkie poszlaki zaczęły układać się powoli w jedną całość.
Dwie kwestie jednak zaburzały nasze wnioski ze śledztwa:

- spektakl był podejrzanie za długi i co gorsza w drugim akcie dało się to odczuć.

- prawie nieustanne partie śpiewane. Przyzwyczajeni do tego, że musical to na przemian śpiew i tradycyjny dialog, nieco z trudem przyjmowaliśmy melodyjne dyskusje między bohaterami.

Domyślamy się, że jest za to odpowiedzialna licencja i na nią zrzucamy winę za te drobne niedociagnięcia.


Konkluzja, która nas naszła po przeanalizowaniu wszytskich elementów tej niezwykłej układanki była taka, że Michał Znaniecki stworzył z pewnością wielki, nietypowy i poruszający musical.




Lekki zefir z otwartego okna przeczesuje moją grzywkę i wyrywa mnie z zadumy.
Spoglądam na zegarek.
1:30.
Czas kończyć pisanie. Jeszcze na szybko wertuję powyższy tekst, sprawdzając czy nadaje się on do czegoś więcej niż do szuflady i dochodzę do wniosku, że panuje w nim mały chaos.
Poprawić go czy zostawić?
A może taki właśnie ma być?
Zagmatwany jak umysł Normy Desmond?










Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Musicalowe Małe Cuda. Słowo o Czarownicach z Eastwick.

5 krótkich pytań o... "Czarownice z Eastwick"