W objęciach mroku, szaleństwa i humoru w Teatrze Rozrywki



Przeziębienie to jednak straszna rzecz. Boli głowa, gardło, nos, a najbardziej boli to, że nie można iść do teatru. Teoretycznie można by było zaryzykować: usiąść jak flak na fotelu i przeszkadzać wszystkim w koło kaszlem, smarkaniem i ogólnym rozsiewaniem zarazków, ale dla własnego i cudzego komfortu lepiej zostać w domu.

Piszę o tym dlatego, że podobny stan podłego samopoczucia złapał ostatnio Krysię i to tuż przed wyjściem do Teatru Rozrywki na musical "Młody Frankenstein"
Na dwie godziny przed spektaklem zadzwoniła do mnie z informacją, że nie dokula się do Chorzowa. Cóż było robić? Razem z moim, być może, przyszłym mężem pojechaliśmy sami.

Przed wejściem do teatru i przed kasą biletową były tłumy. Okazało się, że trafiliśmy na zlot wszystkich grup świata, które zdecydowały się akurat tego samego dnia pójść dokładnie na ten sam spektakl co my. Wszyscy zebraliśmy się w małym przedsionku.
O ile dostanie się na salę byłoby dziecinnie proste, gdybyśmy odebrali nasze bilety parę dni wcześniej, o tyle stało się to sprawą prawie niemożliwą na 15 minut przed spektaklem.

Do kasy ustawiły się dwie czy nawet trzy kolejki. Niepewnie wybraliśmy jedną z nich. Stanęliśmy za parą dwudziestokilkulatków. Wyglądali dość sensownie, więc zaufaliśmy im niemal od razu. Po kilku minutach i zmniejszającej się kolejce po naszej prawej stronie uznaliśmy, że coś jest nie tak. Zapytaliśmy grzecznie parę czy czekają w kolejce. Oni spojrzeli na nas i nic nie mówiąc po prostu poszli...

Musieliśmy przyłączyć się do drugiej kolejki. Ta, na szczęście, powoli, ale miarowo posuwała się na przód.
Od miłej Pani w kasie odebraliśmy bilety i ruszyliśmy ku przygodzie. 

Krysia, która rezerwowała bilety, dokonała doskonałego wyboru miejsc. Mieliśmy idealny obraz 3D Ultra HD z 7 rzędu.

"Młody Frankenstein" to doskonała propozycja na przyjemny wieczór. Jeżeli widzieliście film (Krysia widziała), to kojarzycie klimat. 
Jest to parodia horroru, stworzona przez geniusza komedii Mela Brooksa. 

Krótko o treści:
Fryderyk Frankenstein, wnuk "TEGO" Frankensteina nie bardzo chce się przyznać do pokrewieństwa, które łączy go z "TYM" dziadkiem. Wkrótce okazuje się jednak, że odziedzicza po "NIM" zamek w Transylwanii.
Dotarłszy do swojego nowego przybytku poznaje kilku osobliwych osobników: Ingę (piękną dziewczynę, która się do niego zaleca), Igora (czyt. Ajgor, garbatego pomocnika) i Frau Blücher (opiekunkę domu, na której imię konie reagują przerażonym rżeniem).
Pewnej nocy Fryderyk nawiedzony przez duchy swoich przodków, postanawia powtórzyć eksperyment ożywienia monstrum. Oczywiście nie wszystko przebiega zgodnie z planem, co doprowadza do "narodzin" przerażającego potwora z mózgiem wielkości orzeszka laskowego.

To wspaniale, że Teatr Rozrywki idzie za ciosem i po świetnym wystawieniu musicalu Mela Brooksa - "Producenci", zdecydował się uraczyć śląskich widzów "Młodym Frankensteinem" tegoż samego artysty.

Spektakl w reżyserii pierwszoligowego Jacka Bończyka trafił na deski Teatru Rozrywki w 2016 roku. Od tego czasu jest grany z powodzeniem ku radości publiczności.
Warto zaznaczyć, że jest to polska prapremiera musicalu, który 9 lat wcześniej (2007 rok) został wystawiony na Broadwayu.

W roli Fryderyka Frankensteina występuje Artur Święs. Osobiście, nigdy wcześniej nie mogłam się przekonać do jego talentu (Krysia od zawsze była fanką). Ja, nie widząc wcześniej żadnego filmu czy spektaklu z jego udziałem od razu byłam na nie - WSTYD. 
Po "Młodym Frankensteinie" nawróciłam się i dołączyłam do zacnego grona wielbicieli.
Fryderyk jest zagrany z niesamowitą lekkością i cudownym komediowym zacięciem. Świetnie wyśpiewany i zatańczony.

Sukces spektaklu spoczywa także na barkach:

Dariusza Niebudka, który wciela się w rolę Igora (Wielkie brawa za tę kreację! Myślałam, że nikt nie dorówna filmowemu bohaterowi, zagranemu przez Marty Feldmana, a tu się udało!)

Marii Meyer, czyli spektaklowej Frau Blücher (Doskonale oddany charakter, nieco "sztywnawej" bohaterki i fantastyczny głosDla nas to ogromna gratka, żeby tę Artystkę (przed duże A) zobaczyć na scenie)

Anny Surmy, w roli Ingi

Wioletty Białk, niezastąpionej Elżebiety Benning

i

Tomasza Jedza - kreującego postać potwora, dla którego, jak słyszymy w spektaklowej piosence, "Ważne by mieć styl".


Plusy:

- OBŁĘDNA scenografia Grzegorza Policińskiego
Największe wrażenie robi... w zasadzie wszystko: mroczne podziemia zamku, gabinet Frankensteina i sala wykładowa. Ale największe, największe - port ze statkiem!
Całość doskonale oddaje klimat historii i szaleństwa głównego bohatera.
Nic dziwnego, że w ubiegłym roku Grzegorz Policiński, właśnie za scenografię do "Młodego Frankensteina", otrzymał Nagrodę Artystyczną Złota Maska 2017.

- choreografia Ingii Pilchowskiej
Tancerze dają z siebie wszystko w niezwykłych układach tanecznych, szczególnie w scenie, której towarzyszy piosenka "Ważne by mieć styl". (Po raz pierwszy na żywo widziałam stepowanie!)

- piosenki w tłumaczeniu Jacka Bończyka.
Perfekcyjnie dostosowane na "rynek" polski. Na uwagę zasługują liczne odniesienia do naszej rodzimej literatury, co sprawia, że teksty stają się nam bliższe i przez to zabawniejsze. 
Bije z nich także spora dawka erotyzmu, ale jest on przemycony w sposób tak taktowny i dowcipny, że z pewnością nikt nie poczuje się zgorszony.
Melodyjne piosenki są przyjemne dla ucha i łatwe do zapamiętania. Często w domu podśpiewuję: "Żyj, żyj, chciałbym żebyś żył, chciałbym żebyś żył! Dalej, włącznik drugi!" czym wywołuję wyraz zakłopotania i troski na twarzach pozostałych domowników.

- doskonały humor! Cała historia o Doktorze Frankensteinie została potraktowana z przymrużeniem oka. Żart słowny i sytuacyjny stoją na najwyższym poziomie, wszak na deski teatralne zaadaptował ją sam Mel Brooks we współpracy z Thomasem Meehanem. 

- ukłony Igora, który zamiast w przód wygina się w drugą stronę.


Minusy, a w zasadzie jeden minus (spoiler):

Żałujemy, że nie pojawiła się filmowa scena ze skalpelem, w trakcie której Gene Wilder jako Fryderyk Frankenstein, zdenerwowany pytaniem studenta, z impetem wbija skalpel w swoje udo. Faktycznie może w teatrze sztuczna kończyna czy "samochowające się" ostrze byłyby mało przekonujące, a oryginalnej nogi Artura Święsa szkoda, więc z trudem, ale wybaczamy.

Podsumowując 5 plusów do 1 minusa.

Jeżeli widzieliście film - WARTO.
Jeżeli nie widzieliście filmu - WARTO.
Jeżeli lubicie musicale - WARTO.
Jeżeli nie lubicie musicali - WARTO.
Macie blisko do Chorzowa - WARTO.
Macie daleko do Chorzowa - WARTO.

Jak widać odpowiedź jest jedna. 
Wołacz: O! WARTO! 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Musicalowe Małe Cuda. Słowo o Czarownicach z Eastwick.

5 krótkich pytań o... "Czarownice z Eastwick"

Szlakiem poszlak - sprawa Bulwaru Zachodzącego Słońca