Manewry angielsko - śląskie w "My Fair Lady"





21.02.

Drogi Pamiętniczku,

wczoraj w Teatrze byłam sama..., sama jak najsamotniejszy wilk!
Kryśka zdradziła i poszła na koncert Dżemu do Rozrywki...
Mój, być może, przyszły mąż remontuje mieszkanie i nie ma dla mnie czasu... chlip...

Poszłam więc na musical indywidualnie i niech reszta żałuje, że nie była. HA! Taki to był spektakl!
Mowa tu, mój kochany Pamiętniczku, o "My Fair Lady".

Na wzmiankę o tym tytule trafiłam zupełnie przypadkowo, sprawdzając repertuar Teatru Śląskiego na miesiąc luty. Zagłębiwszy się w szczegóły okazało się, że jest to musical Opery Ślaskiej, w reżyserii Roberta Talarczyka, wystawiany gościnnie w "Wyspiańskim".
W podskokach pobieżyłam po bilet.
Byłam chyba ostatnią osobą, która dowiedziała się o "My Fair Lady"... Dotarło to do mnie w momencie, kiedy Pani w kasie oznajmiła, że zostalo jedno miejsce w rzędzie III na II balkonie. 
Wysoko... 
Biorę!

Kiedy parę dni później usiadłam na widowni teatru okazało się, że rzeczywiście odległość od sceny na długość i wysokość jest znaczna. Na szczęście pomiędzy głowami osób siedzących przede mną znalazłam swoją strefę komfortu widza*


Równo o 18:00 zaczął się spektakl.


"My Fair Lady" to opowieść o ulicznej kwiaciarce - Elizie Doolittle, która ze względu na swoją prostacką i niedbałą mowę zostaje zauważnona przez Profesora Henry'ego Higginsa, specjalistę od wymowy, dykcji i manier.
Profesor zakłada się ze swoim przyjacielem Pułkownikiem Pickeringiem, że w pół roku jest w stanie nauczyć dziewczynę języka i zachowania z wyższych sfer. Zaprasza Elizę do swojego mieszkania, gdzie wraz z Przyjacielem i Gospodynią - panią Pearce, podejmują trud wprowadzenia kwiaciarki "na salony".
Zadanie to okazuje się być nielada utrapieniem dla obu stron.
Na szczęście, gdzieś nad niesnaskami, kłotniami i rozstaniami unosi się cień miłości.



Jak wspaniały może być spektakl muzyczny pokazuje właśnie ten musical!
Pomimo tego, że byłam sama, co zwykle powoduje pewną blokadę emocjonalną, (bo raźniej oglądać film czy sztukę z kimś znajomym obok), na "My Fair Lady" nie miałam problemu, by śmiać się, cieszyć, uronić łzę czy entuzjastycznie klaskać (współczuję osobom, które siedziały obok, no ale trudno).

Dlaczego moje reakcje były tak rozpasane?
Powodów było dużo. Teraz drogi Pamiętniczku je wymienię, czy tego chcesz czy nie:



#1

Rozmach musicalu był zachwycający, ilość tancerzy i solistów zapierała dech, aż nie mogę sobie wyobrazić jak prezentuje się na bytomskiej scenie.


#2

Całość jest szykowna, lekka, gustowna. Sztukę ogląda się z jakimś dziwnym, radosnym uniesieniem.


#3

Aktorzy na najwyższym poziomie!

Może już nie będę wygłaszać chwalebnych peanów uwielbienia dla Artura Święsa, bo jeszcze wyjdzie, że cierpię na skrajny przypadek psychofanizmu, ale choćby nawet się chciało skrytykować to się kurcze nie da! W jego wykonaniu profesor Higgins to dumny, trudny, choleryk i tyran, ale aktor łagodzi go dużą dawką komizmu.

Dalej:

Anna Naworzyn - Sławińska
Cóż za głos, cóż za wdzięk, cóż za ślonsko godka! Talent komediowy do pozazdroszczenia, z resztą ten dramatyczny też, bo smutnych scen trochę było. Artystka niesamowicie potrafiła przekazać widzowi swoje emocje. Zasłużona Złota Maska za tę rolę!

Pamiętniczku, tylko nie mów nikomu, ale serce moje skradł pewien pan - Kamil Zdebel, w roli Fredda Eynsforda. Piękny czysty, operowy głos. Ach, gdyby tylko dostępna była ścieżka dźwiękowa z "My fair lady", utworu - "On the Street Where You Live" w jego wykonaniu, słuchałabym non stop, NON STOP!

(Zapisując Twoje kartki, Pamiętniczku, szukam jednocześnie zagranicznych wykonań tej piosenki i żadne z nich, ale to żadne nie jest nawet w połowie tak dobre!)

Feliks Widera zbudował ciepłą, zrównoważnoną i zabawną postać Pułkownika Pickeringa.

Aleksandra Stokłosa - podobnie ciepłą rolę gosposi Pani Pearce.

Ogólnie cały zespół solistów i tancerzy, który wystąpił wczoraj na deskach Teatru Śląskiego zasłużył na ogromne brawa! (Szczególnie pan, który tańcząc niezamierzenie wykopał prawie w kosmos drewniane pudełko).


#4

Kostiumy. Ilona Binarsch.
Oślepiają (w dobrym tego słowa znaczeniu) kolorem i rozmachem, np. w scenie wyścigów konnych, panowie z włosami związanymi w końskie ogony, z siodłami na ramionach, które następnie dosiadają panie w kusych czerwonych strojach dżokejów.
Cóż za wyobraźnia!
Nie wspomnę już balu w ambasadzie - a jednak wspomnę - gdzie każdy strój jest inny, każdy jest dziełem sztuki! Przeważają angielsko - szkockie elementy w różnych konfiguracjach, ale są i wyjątki. W oko szczególnie wpada kostium Królowej Transylwanii - czarny, obcisły, do tego błyszczące oficerki i szkielet małego smoka przewieszony przez ramię!


#5

Scenografia. Marcel Sławiński i Katarzyna Sobańska (czyli jedni z najbardziej cenionych scenografów teatralnych i filmowych, wystarczy tu na przykład wymienić Oscarową "Idę").
Dodawała niezwykłego klimatu.
Z jednej strony nowoczesna - kanapa z czerwonej budki telefonicznej,
z drugiej strony mroczna - surowe piętro w mieszkaniu Higginsa i kręcone, wąskie schody,
z trzeciej strony nieco futurystyczna - urządzenie nagrywająco - odtwarzające, w którym zakochany Profesor przechowuje taśmę z głosem Elizy.

Oprócz tego makiety domów i ulic z przedmieścia Londynu.

Co ciekawe, obecne były także elementy wideo, które doskonale dopowiadały i uzupełniały sceny. Na zsuwanym ekranie oraz w górnej części okna scenicznego wyświetlano, między innymi, słowa piosenki czy galopujące konie podczas wyścigów konnych.


#6

Humor.
Lekki, taktowny, z klasą. Nie wprowadzał wśród widowni dzikiego chichotu, ale raczej przyjemny nastrój i niezmywalny uśmiech, przynajmniej na mojej twarzy.


#7

Śląski akcent.
Został tu użyty w celu skontrastowania wymowy z niżych sfer z tą, z wyższych i spisał się całkiem nieźle. Może nieco bardziej pasowałby, gdyby całość przedstawić w polskich realiach, a tak jest to troszkę zagmatwane, ponieważ tłem wciąż jest Londyn i Anglia.


#8

Słabym punktem było nagłośnienie. O ile kwestie mówione słyszalne były bez większych problemów, o tyle partie śpiewane traciły się w nieco za głośnej orkiestrze. Powodem mogło być moje miejsce na II balkonie, być może widzowie na parterze mieli lepszy odbiór.



Uwaga drogi Pamiętniczku spoiler:

Ogromne wrażenie zrobiła na mnie scena końcowa:
W tle na scenie pojawiło się parę sław, z angielskiej popkultury, m.in. David Bowie czy Elton John, a na pierwszym planie stanęli Higgins i Eliza.
Oboje "ustawieni" jak postacie w zegarze.
Profesor raz po raz, jakby w zamkniętej pętli kłaniał się Elizie, całował w ręke i prostował, kłaniał się, całował w rękę i prostował.
To była chyba najbardziej wzruszająca scena jaką widziałam w teatrze EVER (tłum. kiedykolwiek)!



Jak więc widzisz Pamiętniczku, ci którzy nie widzieli, niech lepiej nadrobią zaległości najszybciej jak się da, bo takiego musicalu nie można przegapić!
A tymczasem ja będę nieustannie chwalić się tym, że byłam, a także poczekam na bilety na "My Fair Lady", ale tym razem w Operze Śląskiej w Bytomiu.






*strefa komfortu widza (ang. yay! I finally see the stage zone) - dot. przede wszystkim miejsc w rzędach z tyłu i na balkonie; niewielka przestrzeń widzenia wypracowana postawą i układem głowy samego widza, dzięki którym jest on w stanie zobaczyć fragment lub, w niektórych przypadkach, cała scenę z ręką, nogą, twarzą aktora włącznie; lekka nawet zmiana pozycji powoduje zaburzenie strefy komfortu dla danej osoby i osób siedzących za nią




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Musicalowe Małe Cuda. Słowo o Czarownicach z Eastwick.

5 krótkich pytań o... "Czarownice z Eastwick"

Szlakiem poszlak - sprawa Bulwaru Zachodzącego Słońca