Rozalii zmagania z Producentami


Siedzę właśnie w tramwaju numer 6, jadącym trasą Bytom - Katowice. Jest godzina 21:01, a ja pod osłoną nocy wracam z Opery Śląskiej, z rozdania Złotych Masek. Trasa będzie długa, więc chcąc, nie chcąc spędzę trochę czasu w tym pojeździe szynowym firmy "Tramwaje Śląskie S.A.", której reklama blinduje mi właśnie po oczach z zawieszonego pod sufitem monitora.

Ponieważ niewile się dzieje, a za oknem nic nie widać to napomknę może mimochodem, że gala rozdania Złotych Masek była równie długa, jak ta podróż.
Oczywiście wszystko zorganizowano przewspaniale, ale w pewnym momencie nie wiedziałyśmy (z Krysią) czy to uroczystość przeplatana fragmentami opery "Romeo i Julia" czy opera "Romeo i Julia" przerywana rozdawaniem nagród.
Z zakresu musicali, nagrodę za scenografię m.in. do "Bulwaru Zachodzącego Słońca" (Teatr Rozrywki) otrzymał Luigi Scoglio. Brawa!
Po cichu liczyłyśmy także na Złotą Maskę dla Marii Meyer w kategorii "Aktorstwo za rolę wokalno - aktorską" (nominacja za kreację Normy Desmond w "Bulwarze Zachodzącego Słońca"), ale niestety tym razem się nie udało.

Skoro już jesteśmy przy Teatrze Rozrywki (właśnie przejeżdżam obok) to obmyślę relację z musicalu "Producenci" w reżyserii Michała Znanieckiego, który widziałyśmy z Krysią i moim być może przyszłym mężem 24 marca.

Nie wiem jak Krysia, ale ja zazwyczaj kiedy wybieram się na musical to nastawiam się jakoś - pozytywnie lub nie. 
W tym przypadku nastawiłam się negatywnie. 

A wszystko przez film...

Muszę przyznać, że jak lubię Mela Brooksa tak "Producenci" z 1967 roku nie przypadli mi do gustu i bałam się, że w przypadku ich teatralnej wersji może być podobnie.

Postanowiłam jednak zaryzykować. 

W dzień spektaklu na miejsce przybyliśmy ciut wcześniej z racji dni otwartych Teatru Rozrywki.



Po godzinie świetnej zabawy udaliśmy się na widownię. 

Niby byłam podekscytowana i w ogóle, ale gdzieś w środku wciąż kołatał się nurtujący brak przekonania i chęć utwierdzenia się w tym, że spektakl będzie zły.
Postanowiłam zatem na chłodno analizować wszystko, co zobaczę.
Gdy tylko ta myśl przemknęła przez mój umysł, na scenie pojawiły się starsze panie na wózkach inwalidzkich i swoim śpiewem, humorem i brawurową jazdą sprawiły, że na mojej twarzy pojawił się cień uśmiechu.
Na szczęście w porę zorientowałam się, co się dzieje i szybko poprawiłam minę na w pełni poważną.

Po babciach do akcji wkroczył Dariusz Niebudek, kreujący postać Maxa Białystoka, upadłego producenta musicalowego, który oddaje całego siebie wspomnianym wcześniej starszym paniom, w zamian za fundusze na kolejny spektakl. 
Jego głos sprawił, że kącik moich ust wygiął się lekko w górę. 

"Co robisz?" - pomyślałam i od razu kącik zjechał w dół.

Chwilę później zza kulis wyszedł Sebastian Ziomek jako Leo Bloom, którego po raz pierwszy widziałam na scenie. 

"Ha! Teraz będzie źle!" - wyszeptałam do Krysi z przekąsem.

Nie było... 
Doskonale wyśpiewał oraz wytańczył wszystkie sceny. WSZYSTKIE. Co więcej, ku mojemu niezadowoleniu, był bardzo zabawny.

Natomiast kiedy na scenie pojawiła się Katarzyna Hołub, niezapomniana Morticia z "Rodziny Addamsów" (w GTM), straciłam wszelkie nadzieję na swój triumf. 
Jej postać - Ulla Swanson, sekretarka zatrudniona w biurze Maxa i Leo, zawsze zajęta szczególnie o godzinie 11:00, swoim szwedzko-polskim akcentem wywoływała salwy śmiechu wśród widowni.

O dziwo, nawet sama fabuła, którą pogardziłam w filmie, okazała się być całkiem interesująca i niezwykle pokręcona.
Krótki zarys:
Otóż, panowie Max (producent) i Leo (księgowy) chcieli wzbogacić się produkując naprawrawdę kiepski musical.
Znaleźli najgorszego reżysera, najgorszych solistów i tancerzy oraz, co najważniejsze, najgorszy scenariusz.
Historia, którą postanowili wystawić, była bardzo prosta - Hitler wygrał wojnę. 
Z pozoru fiasko murowane, ale tylko z pozoru.


"Poddaje się"
Niestety, w miarę rozwoju akcji musiałam uznać swoją porażkę. 
Jako widz czułam się coraz bardziej komfortowo i zdałam sobie sprawę z tego, że jestem w dobrych artystycznych rękach. 
Kto by pomyślał, że pozwolę sobie nawet na cichy chichot.

Z pewnością "Producenci" to musical niecodzienny. Poruszone w nim tematy takie jak II wojna światowa, Hitler czy homoseksualizm środowisk artystycznych to wątki często brane bardzo serio, ale Mel Brooks pokazał, że jest to również wdzięczna materia do żartu.
Całość zaprezentowana była bardzo gustownie (tak, nawet częściowo widoczne pośladki aktorów odgrywających żołnierzy Hitlera czy delikatne aluzje polityczne), a musical pomimo kontrowersji nie gorszył.


Co "Producenci" niosą dobrego?

Zaczniemy od końca. 
Scena w więzieniu: Max Białystok sam siedzi w celi i wyśpiewuje w zasadzie streszczenie całego musicalu. Zainteresować widza dość długim śpiewanym monologiem, tak aby chciał spijać z ust aktora każde słowo to nie lada wyczyn - udało się!


Choreografia Piotra Jagielskiego. Scena tańca gupowego z babciami uzbrojonymi w chodziki wymiotła wszystko i wciąż śni mi sie po nocach - to akurat nie wiem czy dobrze.


Scenografia Luigi Scoglio - ten wspaniały Artysta (przez wielkie A) ma niesamowitą wyobraźnię. Jego monumentalne scenografie wypalają oczy. W przypadku "Producentów" dosłownie - światła były wszędzie. Raz po raz musieliśmy mrużyć nasze patrzałki, ale cierpieliśmy z wielkimi uśmiechami na twarzach, ponieważ układ elementów i ich funkcjonalność zachwycały.
Szczególnie w pamięć zapadła nam scena z biura rachunkowego, gdzie autor zbudował przestrzeń scenograficzną w górę, co sprawiło, że pomieszczenie wydawało się być o wiele większe i wręcz przytłaczające. Aż czuło się nudną i nieco depresyjną atmosferę otaczającą księgowych.
(Aha! Warto zwrócić uwagę na obrotowe zegary w ścianach!)

Kolejnym momentem opadu szczęki był fragment z piosenką "Spring time for Hitler and Germany". Nigdy nie widziałam na raz takiej ilości błyszczących, mieniących się, świecących swastyk i tylu wariacji na ich temat.
Tutaj scenografia doskonale współgrała z kostiumami Ilony Binarsh, dopełniającymi sfastykowatość sceny.
Trzeba także wspomnieć o kostiumie Rogera de Bill (Jarosław Czarnecki), który przypominał katowicki Spodek i Pomnik Powstańców Śląskich. Bardzo lubimy akcenty śląskie w spektaklach, dlatego to była nie lada gratka dla naszych oczu!

Jeszcze jedna rzecz: Kapelusz Producenta - marzenie Leo Blooma. 
Mały, niepozorny, ale z ogromną siłą wyrazu. Obecny był chyba w każdej minucie spektaklu, a to w ręce bohatera, a to powieszony gdzieś z boku, lekko podświetlony reflektorem punktowym. 
Oj, działał na emocje.

Hitem okazały także gołębie siedzące w górnej części sceny, których skrzydełka przyozdobiono małymi czerwonymi opaskami z sami wiecie czym.


Co jeszcze na plus?

Przekład Daniela Wyszogrodzkiego. Od tłumacza zależy być albo nie być polskich wersji światowych hitów, zwłaszcza jeżeli chodzi o komedie.
Jasne, humor sytuacyjny też jest w cenie, ale w teatrze najważniejsze jest jednak słowo.
W "Producentach" to słowo bawiło i to bardzo. Cieszyły głównie smaczki nawiązujące do naszej rodzimej kultury tej ogólnopolskiej, jak i śląskiej. 
Z Krysią świetnie bawiłyśmy się w momencie, kiedy Max Białystok udał się do autora scenariusza Franza Liebkinda (Adam Szymura) i zaczął z nim godać po Ślonsku.


Czego brakowało?

Hitu. Nie było żadnej piosenki, która od razu wpadłaby w ucho. Po zakończeniu spektaklu nie było czego nucić. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku "Młodego Frankensteina".
Wygląda na to, że Mel Brooks lubi bezhitowe musicale, ale za to zabawne i widowiskowe.


Kogo brakowało?

Krystyna miała to szczęście, że widziała "Producentów" już parę lat wcześniej i mogła zachwycić się niezwykłą kreacją nieżyjącego już niestety Jacentego Jędrusika
Z jej opowiadań dowiedziałam się, że stworzył On fantastyczną i niezapomnianą kreację Maxa Białystoka.
Prezencja i ekspresja aktorska Jacentego Jędrusika doskonale wpisywały się w postać.
Ja bardzo żałuję, że zbyt późno zainteresowałam się teatrem muzycznym i nie miałam okazji zobaczyć tego niesamowitego aktora na scenie. Na szczęście, w programie do spektaklu można znaleźć archiwalne już zdjęcia z przedstawień z Jego udziałem.


"Katowice Sokolska" właśnie rozbrzmiało z głośników tramwajowych.
"Nastęny przystanek - Katowice Rondo".
Muszę wysiadać.
W takim razie kończę rozmyślania teatralne.
"Domyślam" tylko szybko, że wersja teatralna podobała mi się bardziej niż film.

Podsumowując (teraz muszę myśleć naprawdę szybko bo dojeżdżamy do przystanku): 
Czy warto było kupić bilet na "Producentów"? 
Warto. 
Ten wizualnie wspaniały i zabawny spektakl może się spodobać nie tylko wielkim fanom Mela Brooksa, (przykład - Krysia, która uważa że film jest arcydziełem na miarę wszechświatową), ale także tym wszystkim, którzy nie lubią filmowych "Producentów" (ja),  wystarczy, że mają lekko zwichrowane poczucie humoru i lubią śmiać się z rzeczy, z których inni nie potrafią.


P.S.

Warto spojrzeć na fotografię ropzpoczynającą nasz post. Są na niej dwa Krysiowe bilety z omawianego musicalu. Ten po prawej jest z tego miesiąca: rząd 3 miejsce 16. 
Ciekawym zbiegiem okoliczności, Krysia zasiadała dokładnie w tym samym rzędzie i na tym samym miejscu, co parę lat temu. Dowodem jest bilet po lewej stronie
I co więcej - to wcale nie było ustawione :)


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Musicalowe Małe Cuda. Słowo o Czarownicach z Eastwick.

5 krótkich pytań o... "Czarownice z Eastwick"

Szlakiem poszlak - sprawa Bulwaru Zachodzącego Słońca